Konkurs "Samochód z historią" Konkurs "Samochód z historią"

Literatura na cztery koła – 3 opowiadania, które zdobyły wyróżnienie w konkursie Audioteki

Choć tylko jedno opowiadanie zdobyło samochód Szczepana Twardocha, w konkursie Audioteki nie brakowało historii, które zasługiwały na aplauz, zachwyt – i zdecydowanie więcej niż tylko „wyróżnienie”. Trzy z nich zapadły w pamięć tak mocno, że po prostu musimy się nimi z Wami podzielić.

3 opowiadania, które ruszyły z miejsca i zostawiły ślad

Silnik literackiej wyobraźni pracował w tym konkursie na najwyższych obrotach. Autorzy i autorki nadesłali setki opowiadań – niepowtarzalnych, zaskakujących, momentami wzruszających, a często także zabawnych lub niepokojących. Spośród nich jury pod przewodnictwem Szczepana Twardocha wyłoniło zwycięzcę – ale nie mogło przejść obojętnie obok jeszcze trzech wyjątkowych tekstów.

To nie są „prawie zwycięzcy”. To osobne, pełnowartościowe historie, które z powodzeniem mogłyby stać się częścią antologii opowieści motoryzacyjnych. Każde z nich podchodzi do tematu samochodu inaczej: raz z czułością, raz z ironią, raz z nostalgią. Łączy je jedno – potrafią przenieść czytelnika w trasę, która zostaje w głowie długo po zakończeniu lektury.

Już za moment przeczytacie opowiadania, które zasłużyły na wyróżnienie w konkursie Audioteki. Niech każde z nich będzie kolejnym dowodem na to, że samochód może być bohaterem. A dobra opowieść – drogą do celu.

1. Tytuł opowiadania: „NIEMY ŚWIADEK”

Autorka: Karolina z Warszawy

„Na końcu Kadzidła, gdzie Rozoga szemrała, jakby starowinka pacierz odmawiała, a bory stały  posępne i wysokie jak wieże kościelne we wsi, kurzyło się za stodołą u Zygmunta, pijaka i  obwieśnika, co to jeno wódkę w głowie miał. A przed jego chałupą, jak zły duch, stało jego  stare Volvo 850, co go Jabcokiem zwali. Dużo mieli racji – był zielony jak jabłko, a tak  zardzewiały, że strach było dotknąć, żeby się nie rozleciał i komu w głowę nie trafił jak tani  trunek, ino bardziej wprost, od razu na umór. 

Zygmunt Jabcoka nie sprzedał, bo gadał, że to jego wóz, jego sprawa, co to nie jednego  borowika z lasu wywiózł, że legenda motoryzacji i że żal, Jezusie, żal oddawać. A prawda była  taka, że za ten szmelc to by mu dali chyba z pięć złotych i pół litra gorzały na skupie w powiecie,  nie więcej. Jabcok więc stał jak bysiek w polu, perz mu w kołach urósł, a kury nieść się w nim  zaczęły, jak odkryły, że drzwi na wciąż uchylone. 

Jabcok stał i gnił, Zygmunt pił, aż przyszło do odpustu Świętego Ducha, a wiedzieć trzeba, że  w kadzidleńskiej parafii to święto największe. Upał był niemożebny, ledwo ludziska pod  kościół dotarli, już upoceni byli jak we żniwa. Zanim się organy odezwały, poniosła się po  procesji wieść, że zaginął Maciek od Kulasów; chłopak, co na harmonii tak grał, że jeglijo  pochylona, nogi same chodziły. Baby językami mieliły jak żarna we młynie, chłopy brody  rękami łapali, nikogo już kazanie nie interesowało. Jak się tylko msza skończyła, pół wsi poszło  Maćka szukać. 

Szukali z psami i furmankami jeździli – chłopak się pod ziemię zapadł, albo, co gorsza, jakby  go kurpiowskie bagna na Serafinie na zawsze w swoje władanie wzięły. Ani widu, ani słychu.  Chodzili i po Kadzidle, i w rzece szukali, przepadł. Uradzili więc, jak zwykle, w gospodzie  „Bod Borem”, że trza teraz po obejściach szukać, może jakie nieszczęście się stało i Maćkowi  się zasłabło, jak w konkury szedł do jakiej panny. 

Czwartego dnia, jak już wszyscy wątpić zaczęli, że się chłopaczyna odnajdzie, Michałek, syn  sklepowej z GSU, u Zygmunta na podwórzu zaczął myszkować. I jak zajrzał do Jabcoka to  ryknął tak, że się wrony nawet na ośrodku zdrowia poderwały. W starym Volvo leżak Maciek,  gębę miał siną, oczy jak musztardowki z nalotem, a we łbie dziurę taką, jakby mu z fuzyji ktoś  strzelił. Zleciały się baby, lament podniosły jak płaczki nad grobem, bo i umarły był, ino w  samochodzie. 

Zadzwoniły chłopy po policjantów z Ostrołęki, co było robić. Przyjechali, ubrani jakby ordery  mieli odbierać, chodzili dookoła Jabcoka, notowali i gadali coś między sobą, jakby w innym  języku. Za nimi chodził Zygmunt, pijany, jak zawsze, lamentował coś prawie tak samo  niezrozumiale i machał tylko rękami, że to nie on. A miastowe chodzili, auto oklepywali, jakby  czekali, aż co odpowie. Kury pouciekały, tylko tłum ze wsi patrzył zdziwiony, bo to pierwszy  raz, jak kogo martwego znaleźli z dziurą we łbie. Kiedy bagażnik zaczęli opróżniać, we  szmatach znaleźli but. Wiadomo było, że Maćka, jak jego matka biała jak mąka się zrobiła i na 

ziemię drugi raz już upadła. Kulasową ocucili, to i szukali dalej. Na boku Jabcoka rysa była  świeża, jakby kto przeciągnął szkłem jakim. Jabcok, niemy świadek, zaczął gadać bez głosu. 

Zygmunt się zapierał, że on nic nie wie, a i śledczy bity w ciemię nie był. Wypytywał  wszystkich sąsiadów, zaglądał, gdzie się dało. I wyszło szydło z worka, że Maciek miał  zadrażnienia z synem leśniczego, Olesiem. Poszło o najładniejszą dziewuchę w Kadzidle,  Kaśkę, co to miała oczy jak chabry na polu i warkocze jak z kłosów zrobione. Oleś, chłopak  silny był jak byk, ale w żywe oczy zaprzeczał, że nic nie wie. A i alibi miał takie, że woda by  przez nie przeciekła, matka jego rodzona mówiła, że w oborze robił cały dzień. 

Komisarz wiary nie dał, wrócił do Jabcoka. Przyklęknął przy zardzewiałym boku i przyjrzał się  tej rysie jakby tam szukał potwierdzenia. 

– Zygmunt– ryknął komisarz, aż ten podskoczył za stołem – Ten wasz złom to widział więcej  niż Ty widział po gorzale. Ta rysa… ona jest od tego, jak przy zamku ktoś gmerał. 

Zygmunt prawie się obalił. 

– Ja… ja nie wiem, o czym wy do mnie… na świętą Panienkę… – jęczał jak prosięta u  Kowalaków. 

-Widziales kogo tu ostatnio? Skup się! 

-Chodzą tędy na skuśkę, Kulasowe dzieci i stary Kulas rowerem też, bo kolana ma cherlawe…  Ale ja nic, panie władzo. 

-I tyle mi starczy – i poszedł na podwórze. 

Chodził dookoła, myślał. I poszedł do Olesia z powrotem, ale po drodze do sklepu wstąpił i  paczkę kabanosów sobie kupił. W chłopaku by się krwi nie dorżnął, tak się biały zrobił na  widok policjanta. 

-Daj mnie noża jakiego, bo cholera gadziny nie mogę otworzyć – rzucił do Olesia mundurowy. 

I wszystko jasne zrobiło się jakby piorun strzelił. Chłopak zamiast do kuchni pójść, z kieszeni  scyzoryk wyciągnął. Ostrze pasowało do rysy w Jabcoku jak ulał. 

Okazało się, że Oleś czekał na Maćka za Jabcokiem. Jak ten wracał ze schadzki z Kaśką, na  skróty przez gospodarstwo Zygmunta, to zazdrośnik przyładował mu prętem, co to się też obok  samochodu walał. Jak zobaczył, co zrobił, to najpierw w panice Maćka do bagażnika chciał  wepchnąć. Jak się nogi nie mieściły, to próbował zamek otworzyć kozikiem, bo w tym strachu  zapomniał, że z drugiej strony otwarte drzwi na wieczność. Stąd i rysa się wzięła, tak mu ręce  z paniki latały, że cały bok samochodu przerysował jak pazurem. 

Jabcok, ten stary złom z kurzym gniazdem na fotelu udowodnił, że dobry samochód do  powiedzenia ma więcej niż człowiek, co to językiem miele. A na Kurpiach, gdzie plotka leci  szybciej niż wiatr, nawet takie truchło może zostać bohaterem smutnej opowieści i wcale nie  dlatego, że szwedzka legenda, ino kurpiowski bohater, co kryminał rozwiązał.

A Zygmunt? Od tamtej pory patrzył na Jabcoka z takim szacunkiem, jakby to co najmniej święta  relikwia była. Nawet szmatą go przetarł. A i babki w Kadzidle miały nową historię do  opowiadania przy niedzieli: o Volvo, co mordercę wydało, choć gadać nie umiało… I niech no  kto spróbuje powiedzieć, że stare auto na nic się nie zda!”

2. Tytuł opowiadania: „SCENIC”

Autor: Tomasz ze Szczecina

„W lusterku widziała fragment twarzy, płowe włosy i pas przecinający drobne ciało. Zoria spała, jak zwykle przy dłuższej trasie. Płacz pewnie dodatkowo ją zmęczył. Teraz leżała przykryta kocem z roześmianymi astronautami. Czasem jęknęła, przekręciła się, odetchnęła głębiej, ale nie otwierała oczu. To dobrze. Lepiej, żeby spała. 

Samochód trochę się dusił na piątym biegu, ale nie gasł. Pachniał kurzem i starym plastikiem. O dziwo, nadal pachniał domem. Fotel miał zapadnięte siedzisko ale zdążyła się już przyzwyczaić. Właściwie do wszystkiego zdążyła się przyzwyczaić. Do języka, który był znajomy, ale brzmiał obco. Do migających za oknem drzew. Do uśmiechniętych, beztroskich twarzy. Do obelg. Do natrętnych myśli i do samotności. Te trzy lata nauczyły ją cierpliwości, ale teraz zareagowała instynktownie. 

Nie miała planu. Dostała jedynie krótką wiadomość od byłej sąsiadki. Że on żyje. Że nie mówi. Że nie chce nikogo widzieć. Że siedzi sam. Że nie otwiera drzwi. 

Nie płakała. Od dawna nie płakała. Po prostu poszła do kuchni, usiadła, wypiła herbatę. Potem spakowała torby. Wszystkie rzeczy małej. Kilka swoich. Papier toaletowy, leki, kartkę z numerami, pieniądze. 

Najtrudniej było opuścić mieszkanie wynajmowane od starszego małżeństwa z trzeciego piętra. Kobieta była dobra. Raz zostawiła na klamce torbę z używanymi ubraniami. Zoria chodziła w nich potem do przedszkola. Znała piosenki, umiała wymówić źdźbło. Miała nawet koleżankę, taką rudą dziewczynkę z różowym plecakiem. Raz opowiadała o niej przez godzinę, jakby ta była księżniczką. 

Trzymała się tych obrazków, kiedy siedziała za kierownicą i rozwoziła ludzi po mieście. Od punktu A do punktu B. Dzień za dniem.

Znała już wszystkie skrzyżowania i boczne uliczki. Wiedziała gdzie i o której się korkuje i gdzie łatwiej złapać zlecenie. Odbierała pasażerów spod biurowców, dworców, przystanków, czasem ze szpitali. Niektórzy milczeli, inni mówili o wszystkim, jakby jazda starym Sceniciem była terapią. W zasadzie trochę była. Najbardziej lubiła tych w średnim wieku, którzy często żartowali. Kiedyś piegowaty chłopak powiedział jej, że ma ładne oczy. Poprosił nawet o numer, ale nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się i odjechała. W aplikacji i tak wystawił jej pięć gwiazdek. 

Pieniędzy starczało na czynsz, benzynę, jedzenie, czasem coś dla dziecka. Szczególnie kiedy przychodziła wypłata socjalna. Raz kupiła sobie ciepły sweter z merynosa. Potem przez tydzień czuła się winna, jakby zabrała coś małej. Ale przestała. Musiała dbać też o siebie. 

Miała tu swoje życie. Lubiła korki i planowanie trasy, tak żeby zdążyć, odebrać Zorię z przedszkola. Nauczyła się tego miasta na pamięć. Miała swoje ulubione ulice. Czasem wsadzała córkę do Scenica i jechała wzdłuż rzeki. Tak po prostu. Mała zasypiała, a ona mogła myśleć. Albo nie myśleć. Lubiła ten fragment, gdzie drzewa zasłaniały latarnie i robiło się ciemniej. Lubiła jeździć. Wtedy czuła, że wszystko kontroluje. 

Teraz to zostawiała. Wynajmowała miesiąc do miesiąca, więc wystarczy, że nie wróci. Praca? Tam też potrzebują kierowców. Znajomi? I tak byli nieprawdziwi. Ciężko było wejść na bardziej osobiste tematy. Zawsze była tu tylko panią ze wschodu. Uprzejmą. Cichą. Porządną. 

Nikt jej tak naprawdę nie znał. Nikt nie wiedział, że kiedyś jeździła na nocne koncerty, głośno śmiała się z przyjaciółmi paląc blanty i tańczyła na plaży do rana. Nikt nie znał kobiety, która objechała cały kraj z dzieckiem na tylnym siedzeniu. Nikt nie wiedział, jak brzmiał jego

głos. Nikt nie wiedział, co ją podniecało ani jak długo czekała, zanim zamknęła drzwi Scenica, kiedy on odchodził w drugą stronę. Znów była na drodze. Ten sam samochód, Ta sama kierownica. Te same dłonie, tylko starsze i inne. 

Zbliżała się do granicy, choć nie wiedziała, czy ją przekroczy. Mogła skręcić, zatrzymać się, zapalić papierosa i wrócić. Nikt by się nie dowiedział. Nikt nie zadzwonił, nikt nie prosił. Nawet on. 

Ułóż sobie życie. Jakby to było coś, co układa się jak koc na łóżku. Prostujesz, wygładzasz, koniec. 

Ułożyła. 

Ale to było życie bez niego. 

Zatrzymała się na parkingu. Stara stacja. Odpadające kafelki. Automat z kawą. Wzięła kubek. Usiadła na masce. Słońce oślepiało. Zoria dalej spała. 

Wyjęła portfel, a z niego wyblakłą karteczkę. Tę samą co zawsze. Smilyvo, divchyno. Napisała to w lutym dwadzieścia dwa, jadąc obładowanym Sceniciem w drugą stronę. Otarła oczy. 

Wsiadła z powrotem, włączyła silnik. Auto chrząknęło. Ułożyła dłonie na kierownicy. Poczekała, aż zapali się kontrolka oleju. Taki drobny zwyczaj. Zapięła pas i poklepała deskę rozdzielczą. 

Była coraz bliżej. Jeszcze jedno spojrzenie w lusterko. Policzek dziecka. Spokój. Bezwiedna zgoda na wszystko. Nie wracała dla niej. Ani dla siebie. Bo nawet jeśli jego już tam nie było, on wciąż był jej. 

I gdy minęła punkt kontrolny, zostawiając za sobą biało-czerwone i niebiesko-żółte słupy, dopiero wtedy wcisnęła gaz. 

Scenic sunął pustą drogą.”

3. Tytuł opowiadania: „BRÓD NA GREYBULL RIVER”

Autor: Piotr z Lublina

„Wodze zwisają smętnie zawiązane na wysokim przednim łęku siodła. Skóra skrzypi delikatnie, kiedy przesuwam lekko obolały tyłek. Strużka potu spływa spod kapelusza i wędruje w dół po plecach. Oto moja codzienność w hrabstwie Teton. Rancho Red Rock to może i nic specjalnego, ale lepszej wypłaty nie znajdę w żadnym innym miejscu w Wyoming. Zwłaszcza jeśli wszystko co potrafię, to nie spadać z konia i wystarczająco przekonująco straszyć bronią. Nie to, żebym był jakimś wybitnym strzelcem – po prostu umiem nieźle go udawać. 

Moim zadaniem jest utrzymanie w całości stada koni pana Jacksona. Szczerze mówiąc, gdybym uciekł z chociaż jednym z tych zwierzaków, byłbym ustawiony na długie miesiące. Pamiętam jednak do dzisiaj widok dyndającego na linie koniokrada, który podobno powiesił się sam przed przybyciem służb. Szkoda tylko, że razem z pozostałymi kowbojami z Red Rock nieco pomogliśmy mu w tym uspokojeniu sumienia. 

Razem ze mną w prerię wysłani zostali jeszcze Morales i Smith, obaj nie przepadają za sobą. Moja neutralność i irlandzkie pochodzenie pozwoliło mi na ten moment pozostać poza ich rasową wojenką. Latynosko-anglosaska parka przydzielona jest na przód stada, gdzie poza przytykami i dyskusjami o historii, zajmują się wyborem szlaku. Morales dosiada Rangera, nieformalnego szefa czterdziestu mustangów, które wiernie podążają za kłócącymi się kowbojami. Instynkt stadny działa cuda i oszczędza nam mnóstwo roboty. 

Mam to szczęście jechać na samym końcu naszego pięknego pochodu. Z Red Rock wyjechaliśmy już dwa dni temu, pod koniec tygodnia dotrzemy do North West Ranch, gdzie odbierzemy swoją zapłatę. Pan Jackson nigdy nie płaci z góry. Koniec stada to moje ulubione miejsce w tej robocie – nie trzeba z nikim gadać, koń podąża za ogonem ostatniego mustanga. Muszę tylko uważać na buntowników. Czasami któremuś ogierowi coś odbije i zaczyna galopem wiać w prerię. Muszę go wtedy jak najszybciej dogonić, zajechać mu drogę i zapędzić z powrotem. Praca prosta, ale trzeba być czujnym. 

Widzę, że Smith zawraca konia i macha w moją stronę kapeluszem. To nasz umówiony sygnał na postój. Z prawej strony płynie rzeka Greybull, po lewej ciągnie się droga. Miejsce dobre jak każde inne. Odmachuję swoim stetsonem, prezentem urodzinowym od Carol – obiecałem jej, że po tym spędzie koni poszukam sobie pracy na miejscu, w Hyattville. 

Chłopaki zatrzymały już stado, zeskoczyli z koni, Morales wyciągnął już nawet

konserwy z sakw i szuka miejsca na ognisko. Nie powiem, sam chętnie zjem nieco fasolki. Nagle, gdy już wyjmowałem nogi ze strzemion, wydaje mi się, że słyszę coś z oddali. Coś, jakby warkot zwierzęcia. Tylko jakiego? Prostuję się w siodle i spoglądam w stronę drogi. Faktycznie, jakąś milę od nas wznosi się kłąb kurzu, a warkot jest coraz głośniejszy. Z niepokojem zerkam na konie. Niemal wszystkie podniosły już łby i strzygą uszami. Znam tę pozycję – szykują się do ucieczki. Jedynego znanego im środka obrony, w który wyposażyła je natura. 

– Spokojnie, nic się nie dzieje… – nieudolnie staram się uspokoić zarówno siebie jak i konie. Dusty, mój quarter horse, z reguły nie boi się niczego, teraz jednak czuję pode mną jego napinające się mięśnie. W tym momencie do nasilającego się warkotu doszedł nagły huk, coś jakby wystrzał. Konie natychmiast zrywają się do biegu, Dusty razem z nimi. Udaje mi się go zawrócić, przy okazji niemiłosiernie szarpiąc go wędzidłem. Będzie musiał mi to wybaczyć, chociaż boli mnie to chyba równie mocno co jego. 

– Łapcie je! – krzyczę do Moralesa i Smitha, chociaż obaj już wskoczyli na swoje wierzchowce i pędzą za stadem. Ten drugi nawet nie zdążył założyć z powrotem siodła. Widzę, jak galopem wbiegają do rzeki, wzbijając w górę strugi wody. Mamy szczęście, że Greybull jest w tym miejscu dość płytka. Nie pomogę im z końmi, muszę zająć się tym piekielnym warkotem. 

Przy siodle mam winchestera, zwykle korzystam z niego, żeby odstraszyć wilki. To dobry moment, żeby wypróbować go też w innym celu. Wyciągam karabin z olstra, spinam Dusty’ego i pędzimy na drogę. Staram się nie używać ostróg – chociaż tak wynagrodzę mu szarpanie za wędzidło sprzed paru minut. Koń, podniecony przez ucieczkę pobratymców i zbliżające się zagrożenie, z miejsca rusza cwałem. Uderzenia kopyt o ziemię uderzają mi do głowy, wiatr zrzuca niedbale założony kapelusz. Przeskakujemy rów i osadzam konia w miejscu na środku piaszczystego traktu. 

Natychmiast celuję z winchestera w kształt na drodze. Oddycham szybko, rozsadza mnie gniew na myśl o oszalałych koniach. Jackson zabije nas za każdy obtarty grzbiet, jedna złamana noga to koniec każdego z nas. Z tyłu głowy majaczy mi sylwetka wisielca. 

Widzę już powód całego zamieszania. Czarna krata, dwa reflektory, cienkie koła i materiałowy dach niczym z dorożki, jakimi jeżdżą po ulicach Nowego Orleanu. Powóz, który nie potrzebuje koni, za to zostawia za sobą chmurę dymu. Słyszałem o tych nowych pojazdach, nigdy jednak jeszcze żadnego nie widziałem. Teraz przed moimi oczami jest nie tylko maszyna, ale też dwie przerażone twarze za szybą. Nieczęsto widzi się pewnie kowboja na spienionym koniu celującego do ciebie z winchestera.

– O’Hear! Mamy stado. – na trakt obok mnie wjeżdża Smith. Zatrzymuje konia i spluwa na ziemię na widok samochodu – Dwie sztuki do niczego się nie nadają. Nogi wpadły w nory piesków preriowych. Są do odstrzału. 

Zaciskam zęby. Za szybą widzę dwóch chłopaków, może dwudziestoletnich. Słomkowe kapelusze wskazują na studentów jednej z prestiżowych szkół, liga bluszczowa jak nic. Ich twarze tracą już wyraz zaskoczenia, powoli przechodzi w pogardę. Mają przed sobą wieśniaka na śmierdzącym koniu, podczas gdy oni zwiedzają swój rodzimy stan w najnowszym cudzie techniki za pieniądze tatusiów. Pogardę, a może nawet politowanie? 

Naciskam spust.”

Konkurs „Samochód z historią” pokazał coś, co trudno wyrazić w punktach regulaminu: jak wiele znaczą słowa, kiedy połączy się je z pasją. Dziękujemy wszystkim, którzy odważyli się wysłać swoje historie. Dziękujemy tym, którzy dali samochodom głos – a emocjom kierownicę. I choć samochód mógł trafić tylko do jednego autora, to każda z opowieści była osobną jazdą próbną przez ludzkie doświadczenia, wspomnienia i wyobraźnię. Zostańcie z nami na dłużej. W Audiotece codziennie znajdziecie historie, które ruszają z miejsca – i prowadzą w nieznane.