Siedemdziesiąt pięć ekranizacji na siedemdziesiąte piąte urodziny Stephena Kinga? Pięknie by to wyglądało, ale musielibyśmy poświęcić na ten cel co najmniej wszystkie numery do końca roku, a i prawda jest taka, że nie każda adaptacja dzieł niekwestionowanego, nomen omen, króla horroru zasługuje choćby na krztynkę uwagi, która wymagałaby nie tylko napisania, lecz i przeczytania podobnego tekstu. Bo powiedzmy to sobie bez ogródek: tych słabych jest więcej niż tych dobrych, przyzwoitych, czy choćby przeciętnych. Kinga kręcili na przestrzeni lat bowiem bodaj wszyscy chętni, on sam nigdy nie bronił się rękami i nogami przed sprzedażą prawa do ekranizacji tego czy innego dzieła, stąd, zgodnie z prawidłami statystyki, atelier nie mogły opuścić same arcydzieła. Czasem był to wynik indolencji reżyserskiej, czasem braku pieniędzy, a czasem marności samego materiału źródłowego, bo to nie tak, że spod ręki mistrza wychodziły tylko i wyłącznie „Miasteczka Salem” i „Lśnienia”. Bynajmniej. Lecz, cóż, nazwisko Kinga to dzisiaj także i marka, znak towarowy, niekiedy wykorzystywany bez należytej staranności. Ale przez ostatnie półwiecze na ekrany kin trafiły także filmy świetne, znakomite i genialne, z których część całkiem słusznie dorobiła się miana kultowych. Zajrzymy do opasłego katalogu opatrzonego tym monarchicznym nazwiskiem i wyłuskajmy to, co obejrzeć trzeba, a co wypada jednak pominąć.